Moje starty

wtorek, 24 maja 2016

Ultramaraton Kampinoski - jak się zarżnąć na własnym terenie :)


2 tygodnie minęły od mojego zajechania na Ultramaratonie Kampinoskim. Nie ukrywam, że po cichu liczyłem na zwycięstwo, ale niestety jak to bywa najczęściej skończyło się rozczarowaniem.
Treningi w Kampinosie uwielbiam - i czuję się tu jak u siebie. Bardzo wyczekiwałem tego biegu, bo wiedziałem że będzie piękną sprawą biec w zawodach po kampinoskich ściezkach w blasku majowego słoneczka... i rzeczywiście tak było, choć nie do końca biegu
Na start ruszyliśmy o 6:30 z Izabelina autokarem, by około 7:30 być na miejscu startu czyli w Wilczu Tułowickim. A wioska ta jest daleko położoną osadą, gdzie od święta dojeżdża wąskotorówka z Sochaczewa
Mówiąc krótko - zadupie, i to zdala od ludzi - czyli to co lubię :) biegałem już tam nie raz treningi, choć to jakieś 60 km od mojego domu i zawsze trening w tamtych stronach jest bardzo przyjemną przygodą.
Ruszyliśmy o 8:00, od początku tempo wydawało mi się trochę mocne, bo liczyłem że biegnąc po 4:50 będę spokojnie w czołowej grupie. Tymczasem, biegnąc poniżej 4:30, znalazłem się już po 5 km na 3 miejscu - biegnąc samotnie. Zdziwiłem się, bo otworzyłem pierwszą dyszkę w 43:10 (czyli 4:19/km) a na krętych kampinoskich ścieżkach nie widziałem już prowadzącego. Od 12 km towarzyszył mi na rowerze Krzysio Szymborski, któremu bardzo dziękuję za wsparcie podczas całego biegu!!! Gdyby nie Krzysio, to możliwe że bym jeszcze bardziej szarżował, bo miałem poczucie że ucieka mi zwycięstwo w biegu i to już na 10 km. Na szczęście, za jego radą trzymałem swoje i czekałem.
I taktyka skutkowała pozytywnie - na 20 km przesunąłem się z 3 na 2 miejsce, pokonując kolejne 10 km w 44:06. Od Górek do Roztoki nie biegło mi się jakoś wybitnie, ale starałem się trzymać tempo, choć już przy przekraczaniu drogi wojewódziej nr 579 w Roztoce czułem już zmęczenie, a był to dopiero 27 km. Skrzydeł dodał kontakt wzrokowy z prowadzącym zawodnikiem - którego po czasie doszedłem i tym samym wyszedłem na prowadzenie, dokładnie gdy Garmin wybił 31 km. Trzecią dyszkę pokonałem w 46:06, czyli znów nieco wolniej niż poprzednią. Jednak na tej czwartej dziesiątce biegu zaczął się kryzys... który niestety skończył się dopiero po przekroczeniu linii mety. Z kilometra na kilometr słabłem, aż w końcu zaczął być widoczny osobnik który mnie gonił (ten którego wyprzedziłem na 20 km, bo lider do 31 km przepadł). Tempo siadało, ale najbardziej siadło na 36 km, gdy pokonałem go pół minuty wolniej niż poprzedni. Na 38 km straciłem prowadzenie, którego już nie odzyskałem - w Pociesze, po krótkiej i niezbyt przyjemnej wymianie zdań z wyprzedzającym mnie zawodnikiem, zaczęła się golgota. Przy Jerzykach czekała na mnie Mamusia z zimną colą - miło było złapać parę łyków, ale tempa niestety mi to nie poprawiło. Czwartą dychę zrobiłem w 52:58, czyli już znacząco wolniej. A niestety to nie była najwolniejsza dyszka....
W Sierakowie miałem już dość, ale od Min trochę na duchu, oprócz nieustającego wsparcia psychicznego Krzysia, a od 40 km również Mamy, podtrzymywał mnie doping uczestników Biegu Łosia, którzy biegli w przeciwną stronę. Na 50 km, za Dąbrową na horyzoncie za mną pojawił się 4 zawodnik (do tego kilometra byłem na podium). Norweg zbliżał się stopniowo, biegną wolniutko po jakieś 5:30. Wolniutko to pojęcie względne - dla mnie w tamtym momencie było to tempo nieosiągalne, i po walce przez kilometr z Norwegiem, odpuściłem, zupełnie stając. Piątą dyszkę zrobiłem w 66:23, czyli wolniej nawet od tempa tego, co nazywam truchtem odpoczynkowym pomiędzy seriami. Ostatnie 3 km, po utracie podium, to już była walka o przetrawanie. Na Górze Ojca w Laskach kolejni mnie wyprzedzili.
Bardzo miło było na 51 km zobaczyć moją zawodniczkę Izę, która towarzyszyła mi ostatnie 2 km. Trochę wstyd przy swojej zawodniczce było biec po 8:00/km, ale cóż... nic co ludzkie obce mi nie jest :P
Na ostatnim kilometrze pojawił się Maciek, kolejny mój zawodnik, z kamerą - nie było już wyjścia, trzeba było zachować pozory truchtu :)



Ostatecznie, dzięki mojej młodzieży wybroniłem się na ostatnich dwóch kilometrach przez spadkiem z pierwszej szóstki i finalnie zająłem 6 miejsce finiszując na ostatnich nogach


Na mecie czekała na mnie niezawodna ekipa moich zawodników z rodzinami - dzięki serdeczne za wsparcie!!! Szkoda, że nie mogliście mnie oklaskiwać, jak wbiegam na pierwszym miejscu, dałem z siebie wszystko, ale to było za mało!

WYNIKI ULTRAMARATONU KAMPINOSKIEGO 2016

Szczegółowo, kilometry przedstawiały się następująco:

1-10 km:

4:17/4:16/4:15/4:22/4:21/4:22/4:20/4:19/4:18/4:20

11-20 km:

4:41/4:30/4:16/4:33/4:21/4:25/4:23/4:17/4:16/4:23

21-30 km:

4:32/4:40/4:24/4:49/4:49/4:36/4:26/4:44/4:37/4:29

31-40 km:

4:37/4:41/4:45/4:48/4:57/5:27/5:26/5:45/6:19/6:16

41-50 km:

6:21/6:44/7:00/5:57/6:30/6:56/6:37/6:35/5:49/7:54

51-53,03 km

9:09/9:27/6:29/0:06

Na pocieszenie mam piękny ślad z GPS wiodący przez cały Kampinos:


Następnego dnia prowadziłem Rafałowi maraton w Lublinie - wielkie gratulacje świetnego wyniku i podium w debiucie!!!

Po ultra ledwo co się ruszałem, w środę, 4 dni po ultra potruchtałem na mapie na Kępie Potockiej - czułem że jeszcze nie mogę biegać. W piątek, na święcie WAT pobiegałem ultrasprint, na 800 m w BnO, robiąc NKL - bardzo fajnie było, ale nóżki nie podawały nic a nic. Potem jeszcze spróbowałem jazdy nartorolkami - świetna sprawa!

W sobotę, 7 dni po ultramaratonie Kampinoskim, pierwszy raz pobiegałem na mapie - baaaardzo mi się podobało, i już czułem się trochę zregenerowany. W środę, 6 dni temu - Szybki Mózg i kolejny bieg w Zuchwałych. Mimo słabego samopoczucia, uzyskałem świetne tempo na mapie, niestety jednak przegrałem 8 sekund z Markiem Jendrychem.

Miniony weekend był bardzo intensywny, ale o tym postaram się napisać wkrótce w następnym poście!