Moje starty

środa, 31 lipca 2013

Pierwsze koty za płoty - Limanowa CUP 2013

Tak się złożyło, że pierwszymi większymi zawodami w których wziąłem udział po dłuższym pobycie w szpitalu okazały się międzynarodowe zawody Limanowa CUP, rozgrywane corocznie w najbardziej wymagających fizycznie terenach w Polsce. W tym roku Witek Sochacki wraz z klubem Patria Młynne postarał się o bardzo ciężkie fizycznie tereny i trasy na zboczach Góry Kamionnej.
Po zawodach stwierdzam że warto było jednak w pierwszym starcie wybrać kategorię nieco łatwiejszą, czego nie mam w zwyczaju. Jednak te 7,3 km ostatniego dnia, jakie mieliśmy do pokonania w kategorii męskiej elity, w obecnej formie - przerosło mnie. 
Chronolologicznie patrząc, pierwszy etap, mimo błędów i słabej formy fizycznej poszedł mi najlepiej:

Było cholernie ciężko pod nogami, wszędzie luźno leżące kamieniu uniemożliwiały napieranie na pełnej szybkości w dół, w górę zaś hamowały dodatkowo bardzo strome zbocza (szczególnie to odczułem na 16 punkt). W sumie byłem 10 na 14 eliciarzy, co nie było zadowalające, szczególnie pamiętając jakie miejsca zajmowałem w tej kategorii rok temu. Niestety w kolejnych dniach było tylko gorzej.
Drugiego dnia mieliśmy okazję uczestniczyć w etapie który był jednocześnie zaliczany do światowego rankingu (WRE). Niestety trudy pierwszego etapu zotały mi w nogach i fizycznie biegło mi się bardzo ciężko.

Tutaj, najbardziej hardcorowym przebiegiem byłe ten z 11 na 12, na którym szedłem w większej części, a nawet stawałem. Do tego bardzo źle pobiegłem na 5 - duży błąd, zielony kolor mi nie grał tak do końca. W efekcie słabiej niż w piątek i 12 miejsce. Bylem już padnięty, a jeszcze czekał nas downhill, do którego jednak już obolały, przystąpiłem bardzo rekreacyjnie:


Ostatni dzień to walka o przetrwanie na długiej jak na te tereny trasie 7,3 km. Pokonywana niestety tylko marszobiegiem, zajęła mi niemal 2 godziny.


Tutaj kolejna atrakcja mnie spotkała, jakiej jeszcze nie doświadczyłem. Tuż po podbiciu 15, przy strumyczku człapiąc, usłyszałem bardzo głośne bzyczenie, a kilka sekund potem ostry ból od ukąszenia w łydce - przestraszyłem się i zaczłąłem uciekać. Prawodpodobnie był to Pan szerszeń który raczył mnie ukąsić. I tym sposobem, drugi raz z rzędu udział w zawodach zakończył się nocną wizytą w szpitalu bielańskim. Tym razem na szczęście, wystarczyła pomoc doraźna i zastrzyk na nabrzmiałą nogą. 
Dodatkowo, przez wszystkie 3 dni, ale szczególnie w niedzielę było potwornie gorąco, czego ja nie znoszę i biegało mi się dodatkowo przez to bardzo ciężko. 
Limanowa nie była moim pierwszym kontaktem z mapą po szpitalu -  dzień wcześniej trenowałem na Sarczynie a pierwszy weekend na wolności spędziłem na 2 mapach - sobota w Zagórzu pod Warszawą a niedziela na ultra starej mapie "Letnisko" z 1996 roku, pod Minskiem Mazowieckim, na bardzo miłych kameralnych zawodkach.

Formy nie ma, był czas na chwilkę relaksu która była mi bardzo potrzebna po Limanowej, ale od jutra zaczynam trenować normalnie, aby na kolejnych zawodach walczyć już o coś więcej niż tylko o przetrwanie :)

wtorek, 16 lipca 2013

24 dni

Dokładnie tyle będzie trwał mój "obóz regeneracyjny" w Szpitalu Czerniakowskim. Jestem ogromnie wdzięczny personelowi szpitala za bardzo miłą, profesjonalną, a przede wszystkim skuteczną opiekę i leczenie. Trzeba przyznać że wykonali kawał dobrej roboty przywracając moje oko w miarę do użytku. 23 dni temu trafiłem tutaj nie widząc na oko nic - jedyne co mogłem "ujrzeć" to jakieś źródło światła. Teraz, po 23 dniach intensywnego leczenia jestem już w stanie nawet tym okiem czytać - warto docenić zmysł wzroku, nawet nie wiece jak bardzo mnie on cieszy ponownie w moim lewym oku :)
Pobyt tutaj uświadamia jak ważne jest zdrowie i jak trzeba się cieszyć że się je ma, oraz jak bardzo warto o nie dbać. Będąc tutaj poznałem też wielu ludzi, każdego z inną, nieraz dramatyczną historią oraz bardzo niepewną przyszłością. Byli wśród nich młodzi i starzy, wykształceni i prości, miałem również przyjemność kilka dni leżeć z pszczelarzem, żeglarzem, gadułą, niemową, a także z panem który 25 lat spędził w miejscu podobnym do szpitala, tyle że z kratami w oknach i bez pielęgniarek. Nie ma reguły - zdrowie może zepsuć się każdemu, w każdej chwili, w najmniej spodziewanej sytuacji. Dlatego na prawdę warto się z niego cieszyć, choć pewnie z czasem i sam będę o tym zapominał.

Pierwszy tydzień upłynął mi pod znakiem leżenia non stop i ograniczania ruchów do minimum - bywały dni, gdzie nie jadłem cały dzień, bo ból był tak duży że starałem się leżeć nieruchomo na łóżku, dopiero wieczorem coś byłem w stanie zjeść. Do tego kropelki, maście, tabletki, kroplówki - co 30 minut. To było męczące, czasem nawet bardzo, ale... opłacało się.
Drugi tydzień to przede wszystkim zmniejszanie bólu i bardzo nieznaczna poprawa widzenia. I dalej wstawanie na kropelki między 6 a 22, choć już częstotliwość zmniejszała się do 1 godziny. Dopiero 11 dnia mojego pobytu ordynator odetchnęła z ulgą i się uśmiechnęła że wreszcie ostry stan zapalny się ogranicza. Wtedy też uświadomiłem sobie na ile było poważnie. Niby mamy parę oczu, ale jednak wolałbym dalej żyć z zapasem niż w zapasie mieć jedynie szklaną kulę (może zostałbym wróżbitą?)
Trzeci tydzień to już systematyczna poprawa widzenia - bólu już praktycznie nie było, odstawione zostały również iniekcje żylne, którymi byłem traktowany 3 razy dziennie. Fajnie było po 2 tygodniach pozbyć się czegoś wbitego w rękę (w sumie miałem w 3 różnych miejscach bo średnio po 5 dniach zaczynało boleć).
Teraz już jest w miarę dobrze, choć do ideału jeszcze sporo brakuje, ale jest szansa 100% powrotu do widzenia.
Lubię pobyty w szpitalach, ale ponad 3 tygodnie to zdecydowanie za dużo. Dzięki wielkie dla wszystkich którzy mnie w tym czasie odwiedzili - to zawsze bardzo miłe i budujące!

Powrót do aktywności po 3 tygodniach leżenia nie będzie bułeczką z masłem, bo już powoli się o tym przekonuję. Determinacja jednak jest taka jakiej nie było dawno, więc trzeba walczyć, bo leżąc tutaj uświadomiłem sobie że nic nie sprawia mi takiej radości jak uprawianie sportu. Warto też pamiętać, żeby cieszyć się życiem bez względu na przeciwności i czynić by życie również innych dzięki nam było choć trochę bardziej łatwiejsze i radośniejsze.

Dobra może filozofii życia na tyle :)

Pierwszy start już bardzo niedługo i boję się troszkę blamażu, ale do odważnych świat należy :) choć podskoczenie w rankingu światowym po WRE w Limanowej będzie ultratrudnym zadaniem

niedziela, 7 lipca 2013

WOC 2013 - Vuokatti, Finlandia

Dla orientalistów zapewne to fakt oczywisty i nie trzeba o tym pisać, ale dla pozostałych odwiedzających i czytających warto przytoczyć kilka szczegółów, bowiem dzisiejszymi kwalifikacjami do biegu klasycznego rozpoczęły się w fińskim Vuokatti Mistrzostwa Świata Seniorów w Biegu na Orientację (czyli jak to napisał Marcin na swojej stronie - zawody dla cyborgów). To obok WORLD GAMES, rozgrywanych co 4 lata, WOC jest najważniejszą imprezą sezonu dla każdego czołowego biegacza na orientację. Kwalifikacje dla Polaków do tej imprezy, w których miałem okazję brać udział, odbyły się nieco ponad miesiąc temu, na Pucharze Polsko - Czeskim. Z oszałamiającym dorobkiem 0 punktów, po 3 mizernych i bezbarwnych biegach, dziwnym trafem nie zakwalifikowałem się do tej imprezy. Trzeba jednak przyznać że forma reprezentowana przeze mnie miesiąc temu była ekstremalnie słaba (co nie znaczy że jakbym był w takiej jak w Estonii, pisałbym teraz posta z Finlandii po biegu kwalifikacyjnym).
Najlepszymi w kwalifikacjach okazali się Wojciech Dwojak, Wojciech Kowalski i Mateusz Wensław wśród panów oraz Daria Lajn, Paulina Faron i Maria Pabich wśród pań. Trójka z nich startowała w dzisiejszych kwalifikacjach longa, z różnym skutkiem. Bardzo dobry wynik zrobił Mateusz, zajmując w swojej grupie eliminacyjnej 7 miejsce i pewnie awansując do finału. Z awansu do wtorkowej walki o medale może się cieszyć również Daria Lajn, która zajęła 9 miejsce w swojej grupie eliminacyjnej. Niestety, jedyną z naszych, której nie udało się zakwalifikować była Marysia Pabich, której zabrakło nieco ponad 3 minutki do finału. Wojtki i Paulina dziś nie startowali.

Dla zupełnie niewtajemniczonych przybliżę, iż Mistrzostwa Świata Seniorów w Biegu na Orientację rozgrywają się już po raz 30, a zawodnicy walczą o 4 komplety medali - na dystansach: sprinterskim, średnim i klasycznym (long) oraz w biegu sztafetowym. Na pierwsze 3 z nich rozgrywane są również kwalifikacje poprzedzające finały.

Zawody można śledzić na stronie mistrzostw:

www.woc2013.fi

trzeba jednak przyznać, że organizatorzy właśnie zakończonego JWOCa (czyli Mistrzostw Świata Juniorów) lepiej postarali się dla kibiców, udostępniając wszystkim transmisje on-line i GPS-tracking (nawet nie wiecie jak bardzo może to być emocjonujące!). Podczas WOC oczywiście takie opcje też są dostępne, ale przyjemność taka kosztuje 10 euro.

Nie pozostaja nam nic jak kibicować NASZYM! Do boju POLSKO :)

środa, 3 lipca 2013

Tallinn O-week 2013


Dopiero po tygodniu od powrotu zamieszczam relację z jednych z najlepszych zawodów na orientację w jakich brałem udział - Tallinn O-week! Wszystko zaczęło się jakieś półtora roku temu, gdy buszując sobie na stronie WorldofO znalazłem imprezę Tallinn O-Week, a podczas niej rozgrywany bieg na 100 punktów kontrolnych - marzenia każdego orientalisty! Do tego 2xWRE zawsze mnie przyciąga :) Rok temu było na prawdę super, choć pod względem nadchodzącego wtedy WUOCa, czyli AMŚ, 3,5 godziny biegu w ekstremalnych warunkach pogodowych i terenowych nie było najrosądniejsze jeśli chodzi o formę. W tym roku jednak ani WUOC, ani tym bardziej WOC mnie nie czekał, więc mogłem się w pełni skupić na najfajniejszej wielodniówce sezonu :)
Do Talina pojechaliśmy mocną, 4-osobową ekipą z Polski w składzie: Endżi, Ola, Bartek i ja. Było na prawdę świetnie i dzięki Wam za tak udany tydzień w Estonii!!! Sama podróż też była niezła, choć dopiero ta powrotna dla mnie okazała się w wersji hardcore! Ale po kolei :)
Zaczęliśmy w poniedziałek, w parku Kadrioru, walką o pukty do rankingu światowego, którym, jak każdemu wokół wiadomo, jaram się niemiłosiernie (i w którym po tych zawodach - dwóch biegach zaliczanych do WRE awansowałem na najwyższe w karierze 313 miejsce, będąc 6 z Polaków).

Sam sprint nie był bardzo ciężki, choć w pewnych obrębach, jak punkty 11-15 trzeba było mocno powywijać mapą i zdecydowanie zwolnić. Na 17 punkcie miałem przyjemność być dogoniony na 2 minuty przez zwycięzcą, Martena Bostroma. Przez ostatnie 4 punkty biegu mogłem się przekonać, jak wygląda international level orienteering (ale nie world class level - Marten na MŚ był najwyżej w sprincie na 9 miejscu). Ordynarne napieranie w trupa, jakby każdy punkt był naszym ostatnim, jakby od każdego zależało nasze życie - ot, zdradzam Wam klucz do sukcesu w sprincie :) aha, i jeszcze jedna zasada - jak już nie możesz - przyśpiesz. Kończyłem sprint na stadionie lekkoatletycznym na ostatnich nogach, wbiegając 13 sekund za Martenem, bardzo zmęczony, zadowolony, choć nieco zły bo bardzo chciałem mimo wszystko nie zostać dogoniony. Finalnie jednak 8 miejsce w sprincie WRE było zadowalające, dużo z tego bym raczej nie urwał, choć błędzik tam gdzie było nawalone tych punktów niestety mi się przydarzył.
Ja zielony ślad GPS, Bartek - czerwony
Następnego dnia już bardziej lajtowy bieg - taki skrócony klasyk w interesującym terenie:
tym razem ja czerwień Bartek - zieleń
W środę kolejny super wyścig - City Race, czyli middle na mapie sprinterskiej. Było super, szkoda tylko że niektóre przejścia były pozamykane, które na mapie widniały jako otwarte


Byla też bardzo fajna transmisja z tego biegu, na której się załapałem, czesząc między innymi na 21 punkcie :)


Dużo błędów, ale bieganie po starówce stolicy w tłumie turystów jest superowe :)

Czwartek miałem bardzo dobry bieg, choć miał charakter bardziej treningowy, wyniki jego można znaleźć tutaj. A mapka, tym razem bez przebiegów - poniżej:

W piątek i sobotę cała kwintesencja - czyli bieg na 100 punktów kontrolnych oraz dzień wcześniej ranking światowy na midlu, w bardzo ciekawym terenie. W piątek zaczęła się też moja przygoda z okiem, która ciągnie się do teraz :P
Po raz pierwszy biegałem z GPS z bezpośrednią transmisją internetową (GP Mazowsza nie liczę, bo tam, mimo szczerych chęci organizatorów, GPS nie funkcjonował należycie). Tutaj bardzo się ucieszyłem, gdy ujrzałem rano iż jestem jednym z 12 zawodników którzy będą mieli przyjemność upublicznić swoje błędy, na żywo :) A błędów było, i to bardzo dużo! Szczegóły znajdziecie w linku poniżej:

http://sportrec.navirec.com/ui/#18rs76a

gdzie znajdziecie bardzo fajne i dokładne odtworzenie całego biegu 12 faworytów. Można też zasymulować też start masowy, można wybrać też kilku zawodników do analizy - super narzędzie! W moim wykonaniu przede wszystkim polecam punkt nr 13, gdzie utopiłem 3,5 minuty (!!!!!!) choć i na kilku innych błędy były również, i to wcale nie takie małe. Kto jeszcze nie widział - polecam obejrzeć! Jeszcze co do 13 - na prawdę nie wyglądało to w terenie tak trywialnie jak na mapie!
W tym biegu miałem też okazję spełnić normę na najwyższą klasę sportową, która mi groziła za miejsce na podium w zawodach rangi WRE. Nie chcę pisać że niepowtarzalną okazję, bo wierzę że wszystko będzie dobrze i że jeszcze pokażę jak się biega (a motywacja jest taka jakiej dawno nie było!). Sytuacja wyglądała tak, że gonił mnie na 2 minuty późniejszy zwycięzca, Andreas Kraas. Jak nie trudno się domyśleć - dogonił mnie już na 7 punkcie. Nie miał jednak tempa dla mnie zabójczego i pociągnąłem za nim 7 i 8. Oczywiście jednak nie potrafię się po prostu wieźć i na 9 oraz 10 zacząłem szarpać, i biec własnymi wariantami, nawet udało mi się te punkty podbić przed nim. Wiedziałem że jeśli będę siedział na plegierze, złego wyniku nie zrobię. Nie myślałem jednak że drugi zawodnik będzie miał 1:59 straty, a trzeci 2:17. Tak więc 3 miejsce miałbym pewne, a może i byłbym drugi. A wedle zasad PZOS, pierwsza trójka w zawodach rangi WRE, przy uczestnictwie w biegu przedstawicieli minimum 8 krajów (a było ich 9 - Estonia, Łotwa, Rosja, Polska, Finlandia, Wielka Brytania, Niemcy, Stany Zjednoczone i Dania) oznacza zdobycie klasy Mistrozwskiej Międzynarodowej. Jak widać w wynikach, nie zrobiłem jednak tak jak mogłem, niwelując szanse na jakąkolwiek klasę na punkcie nr 13, który pobiegłem po swojemu. Dla mnie po prostu nie ma żadnej przyjemności z wiezienia tyłka za kimś, choć przyznam że raz zdarzyło mi się to na kilku ostatnich punktach za Rinem podczas Pucharu Bałtyku na trzecim etapie w zeszłym roku. Pozostaje jednak niedosyt, że klasy nie ma, i sam nie wiem jak się z tym czuć. W efekcie ukończyłem midla na 11 miejscu, z dużą, ponad 7 minutową stratą do zwycięzcy - Andreasa. Na pocieszenie pozostaje mi dłuższy przebieg na 15 który wygrałem i pobiegłem go moim zdaniem wzorowo :)

Ostatniego dnia zgwałcenie psychiczne po raz drugi w życiu - czyli 100 CP RUN :D W tym roku już nie biegłem tylko aby ukończyć, ale również żeby zając jakieś przyzwoite miejsce. Zacząłem bardzo dobrze i czułem to, po 11 punktach zajmowałem 5 miejsce, jednak bach! Na 13 pierwszy mega błąd - 4,5 minuty w plecy. Za cholerę nie mogłem znaleźć tego bagienka. Już zły, ale pamiętając że to 100 CP i wszystko jeszcze jest możliwe, ruszyłem mocno dalej. Kolejne punkty pierwszej części, czyli do punktu 34 pobiegłem sprawnie, ponownie awansując w miarę wysoko (z 22 na 7 miejsce). Pamiętając wartwicówkę zeszłoroczną, spodziewałem się najgorszego. Okazało się jednak bardzo przyjemnie, bo początek warstwicówki, tzn punkty 35-50 było po przyjemnym powojskowym półotwartym terenie. Niestety popełniłem na tym odcinku jeden poważny 3 minutowy błąd, na punkt nr 47. Punkty 51-61 były już na prawdę ciężkie, beznadziejny, niemal 6-minutowy błąd na punkt nr 54! (biegnąc na niego, znalazłem się na 56!). I tu po raz pierwszy przypomniało mi się to co było zeszłego roku - totalny syf, nieprzebieżna roślinność, brak możliwości nawigacji, ból, cierpienie i radocha w krzakach, których jest nie sposób ogarnąc i nie sposób się przez nie przebić! Po węzłowym 61 czekał mnie zdecydowanie najtrudniejszy odcinek wyścigu. Ciężko było w tym totalnym syfie wyczytać jakąkolwiek rzeźbę, a to co robiłem na punkty 61, 62, 64 i przede wszystkim 67 (łącznie około 10 minut błędu na przebiegach nie dłuższych niż 100 metrowe!) jest wiarygodnym potwierdzeniem moich słów. Jeszcze po węzłowym 70 kolejne 2 punkty cholernie ciężkie, potem, ostatnie 3 punkty warstwicówki, czyli 73-75 już w miarę.
Do ostatniej części tego szalonego biegu przystępowałem mocno zmęczony i odwodniony. Pić mi się chciało i gładko zaliczając punkty 76, 77, 78, 79 i 80, bardzo i wyczekiwałem wręcz punktu 80, a dokładnie czekającego na mnie (jak wtedy wierzyłem) wodopoju. Po podbiciu 80 zbiegam zadowolony z górki w stronę 81, a na skrzyżowaniu pani miły głosikiem oznajmia "sorry, no water!!!!", a ja na to "what a fuck???!!!". Nie skupiałem się jednak na hejtowaniu dziewczyny, przechyliłem puste wiadro opróżniając kilka kropelek i ruszyłem dalej. Strasznie mi się pić chciało, niczym w Mławie 3 lata temu podczas upalnego biegu na 50 km na orientację! Punkty 81-84 pokonałem razem z koleżką, jednak jego ślimacze tempo okazało się dla mnie za mocne - zaczynałem się źle czuć. 85 i 86 znalazłem gładko (na drugi z nich prowadziła jedyna ścieżka przez wielkie pole dwumetrowych pokrzyw (tak, na mapie to ten żółty kolor ;)). Na 87 zaczął mi organizm odmawiać posłuszeństwa, a duchota jaka panowała podczas całego biegu zaczynała ze mną wygrywać. Mapa zaczęła mi się troszkę mienić, nie ogarniałem jej, punkt 87 był podobnym punktem do 13 dzień wcześniej, gdzie też zrobiłem mega błąd! Jednak dzień wcześniej byłem psychicznie w pełni sprawny - teraz natomiast miałem już dość. Chciałem już tylko go zaliczyć, a upływające sekundy nie przerażały mnie jak zawsze. Biegłem na niego ponad 7 minut, o 6 za długo!
I tuż po jego podbiciu, gdy wyszedłem na drogę spotkał mnie jeden z najprzyjemniejszych deszczyków w życiu. Tak jak rok temu przeklinałem go, biegnąc i marznąc 3,5 godziny non stop w ulewie, tak teraz był jak zbawienie. Od razu otrzeźwiałem i z chęcią pobiegłem na 88. Potem punkty 89, 90, 91, 92, 93, 94 i 95, zaliczane przy muskającym moje ciało deszczyku, były ogromną frajdą - tak jakbym zaczął dopiero bieganie na orientację i odkrywał jakie to wszystko jest piękne. Na 95 już była woda, wychyliłem 3 kubki (mimo że zostało mi już tylko 5 punktów do mety!) i ruszyłem do końca. 96 - 97 - 98 - 99 - 100! Tak mnie zmotywował ktoś ze mną finiszujący, iż mimo że totalnie wyczerpany, wygrałem długi dobieg do mety. Łącznie wygrałem 12 międzyczasów (punkty: 4, 19, 20, 26, 29, 37, 40, 56, 59, 60, 78, META) a w pierwszej trójce miałem 30 międzyczasów. Dla porównania - rok temu, w biegu na 100 PK nie wygrałem zadnego przebiegu, a jedynym jaki miałem w trójce najlepszych (2) był... dobieg do mety :) Fatalnych przebiegów (więcej niż 2 minuty straty do najlepszego) miałem aż 6. Gdyby je wyeliminować, byłoby świetnie! Mniejszych błędów nawet nie ma co liczyć, ale te 6 wielkich dałoby mi 28 minut zysku! I tym samym drugie lub trzecie miejsce. Fajnie pogdybać :)
Poniżej mapka ze 100 CP run - wraz ze śladem:



A mapa all controls wyglądała tak (szczególnie polecam punkty które były na warstwicówce, czyli kody 152-170). Polecam obczaić, imponujące!

I na koniec parę foteczek ze świetnego wyjazdu :)






A już na sam koniec, fotka mówiąca sama za siebie - mamy MISTRZA ŚWIATA!!! Brawo Papuś za złotego longa na JWOC!!!!!!!!!!!!!!!



Mam nadzieję że następny wpis będzie już upubliczniony spoza murów Szpitala Czerniakowskiego :)