Moje starty

niedziela, 18 grudnia 2011

Poobozowe bieganie

Ledwo dwa dni po tatrzańskim bieganiu przyszła kolej na pierwszy mały sprawdzian. Okazją do wyścigów był drugi etap Warszawa Nocą, tym razem ze startu masowego. Nauczony doświadczeniem z siostrzanych zawodów wrocławskich - WNOF, nie traciłem czasu na szczegółowe zapoznanie się z mapą tuż po starcie, wyrywając mocno do przodu za Słowackim Łącznikiem. 1 udało się podbić jako drugi, wtedy dopiero zacząłem z uwagą spoglądać na mapę. Na jedynke też próbowałem coś przeczytać, ale prędkość biegu i chęć uniknięcia przepychanek na PK była silniejsza, toteż spoglądałem co chwilę na Kubę. Dwójka to już rozbicie - ja miałem drzewo nad samym stawem, które to drzewo przebiegłem. Pierwszy błąd - powiedzmy +8". 3 bardzo wolno, 4 też spokojnie. 5 i 6 na luzie, ale 7 przekombinowałem. Źle przeczytałem rzeźbę i kolejne 10" poszło się... na 8 podwójnie źle. Raz - odbieg z 7, dwa - wariant. Moim zdaniem najlepszy był z 7 na południe, przez mostek. Punkty 9-15 to tragedia, strasznie się tam motałem, nie wiem ile mogłem stracić, ale często stawałem, odbiegałem w innym kierunki niż potrzeba. 16 źle obiegałem oliwkowy, a na 17 sporo czasu straciłem na odnalezienie gdzie ona jest. Na 21 znów chwila zawahania gdzie ona jest. Długi okres biegłem razem z klubowymi kolegami - Szmulkiem i Prasim, i udało mi się ich zgubić na dobre dopiero na przebiegu 22-23. Pozostałem punkty już w miarę ogarniałem. Ani razu nie spojrzałem na opis, bo straciłbym na to mnóstwo czasu. Po porzednim nkl z etapu 1, przy sczytywaniu chipa nie byłem pewien ukończenia. Udało się. Ale miejsce dalece poniżej oczekiwań. Niby to tylko trening, ale bardzo źle że wyprzedziło mnie aż 8 osób. Fizycznie było słabo, a technicznie, na takim prostym terenie - wręcz tragicznie. Nie wiem ile będę się jeszcze uczył biegać z mapą aby w miarę nieźle nawigować. Fizycznie tłumaczę to sobie obozem, bo faktycznie zrobiłem tam (nie tylko ja) kawał dobrej roboty. Trzeba coś zmienić ze swoją techniką, bo inaczej daleko nie zajdę w orientacji. Może to wina nocy, nie wiem.





Dwa dni później, czyli wczoraj - start na Falenicy. Zacząłem oczywiście jak zawsze - za mocno. Po pierwszym kole już miałem ochotę zejść z trasy. Nie wiem w ile je zrobiłem, bo biegłem bez zegarka. Drugie koło to mordęga, na trzecim już było w miarę spoko. Z Falenicy też nie jestem zadowolony, ograło mnie 7 osób :( tak po cichu liczyłem że ogra mnie tylko Łobo, który aktualnie jest niestety poza moim zasięgiem. Ale do Łoba, który okazał się bezkonkurencyjny, dołączyli Tomasz Lipiec, Alex Celiński, Tomasz Blados, Piotrek Parfianowicz i jeszcze 2 bliżej mi nie znane osoby. Bardzo nie dobrze że aż tylu było przede mną, czas około 38:30, może lekko poniżej, gorszy od mojego najlepszego na tej trasie o jakieś 20 sekund. I znów można sobie to tłumaczyć obozem, jak każdy mi tłumaczy. Jest w tym racja i wiem o tym, ale jakoś nie potrafię podejść do siebie obiektywnie. 4 dni po obozie w górach wiadomo, że jakiegoś szału nie będzie. Ale sam, może niepotrzebnie, wytwarzam sobie presję wyniku. Nie lubię przegrywać i nie chcę.

Udało mi się namówić też moją mamę na debiut w Falenicy. Kosztowało mnie to co prawda wypastowanie podłogi w dużym pokoju, ale cieszę się że po BnO i RJnO udało się moją mamę namówić i na górski bieg. Propsy dla niej! :)

Teraz czas na 3 tygodnie spokojnego trenigu, przeplecione świętami no i krótkim obozem w Sztutowie.
Są już duże plany co do przyszłego roku, oby znalazły się na to środki bo na razie marnie to widzę. Myślę też jak tu sobie sylwestra spędzić i już mi pewien nietypowy plan świta, ale jeszcze muszę to przemysleć :)

piątek, 16 grudnia 2011

Obóz Zakopane


We wtorek zakończyłem dość długi obóz kondycyjny w Zakopcu. Tatry to miejsce w które zawsze jeżdżę z ogromną przyjemnością, nie inaczej było i teraz. Przyjechaliśmy do Zakopanego 3 grudnia (błąd! Krzysiek przed chwilą mnie poprawił że drugiego przyjechaliśmy!) w południe i wyruszyliśmy od razu na krótką wycieczkę biegową po górach. Nie obyło się bez błądzenia, niestety nie umiem z Garmina zrzucić tej wycieczki, więc napiszę tylko że zrobiliśmy sobie 9 km a biegało się bardzo przyjemnie i lekko.
dol. Kościeliska i moje dojebane łydki

przed atakiem na Czerwone Wierchy

Następnego dnia już konkretny wyczyn - Czerwone Wierchy. W Grudniu jeszcze nie zaliczałem tych szczytów,  tym bardziej fajnie było wbiec. Z dwutysięczników to chyba najbezpieczniejszy szlak, który można pokonywać nawet zimą. Na górze strasznie wiało, ale potem się uspokoiło i było bardzo fajnie. Potem herbatka w Murowańcu i zbieg do Cyrhli. Na końcówce błąd - zboczyłem ze szlaku, co kosztowało mnie drugie miejsce :D
w drodze na Czerwone


Krzesanica - 2122
i dalej szczytami!
tuż przed zbiegiem - Murowaniec

Następna wycieczka regeneracyjna, choć i tak wyszło ponad 15 km. Bolała mnie okostna, ale jak wiadomo, gdy coś boli, trzeba mocniej przytrenować i przestaje - stara metoda papuasów zadziałała po raz kolejny.


Kolejną ciekawą wycieczką była wyprawa do Morskiego Oka, z zamiarem zaatakowania Rysów.

Niestety wszyscy, ze mną na czele, okazali się mięczakami i nie podjęli się biegu po oblodzonym szlaku na dach Polski. Odwagi, sił i czasu wystarczyło jedynie na zaliczenie Czarnego Stawu pod Rysami, na który to podbieg, a właściwie podejście bez kolców, a zejście tym bardziej, było nie lada wyzwaniem, co było widać po tym jak szybko kto zbiegał. Wcześniej, do Morskiego Oka małe wyścigi, wyrwałem mocno, chłopaki podgonili i dogonili, ale po ugotowaniu Rafała na 2 km przed Morskim, pozostało tylko dwóch, przypadkiem reprezentujących ten sam klub :) Kilometrowo wyszło dość dużo, ale kończenie takiej wycieczki w tempie 3:32 / km było bezcenne :D
Czarny Staw pod Rysami (1580) - widok na Morskie Oko


Morskie Oko - 1410

Kolejnego dnia biegało się bardzo ciężko i wolniutko...

Aż przyszedł czas na kolejną wycieczkę - najdłuższą na tym obozie. Byłem już dość mocno poobijany, ale wszystkie bóle przechodzą przy większej ilości kilometrów. Okostna mnie bolała mniej, kolano przestało boleć po 27 kilometrowej wycieczce na Morskie Oko i Czarny Staw, teraz czułem achillesa, ale trzeba było się leczyć czym się struło. Tak więc zaliczyłem z Michałem niezły dystansik 32 km, z dwoma postojami w schroniskach na Ornaku i w Chochołowskiej, wypijając 2 litry herbaty w pierwszym z tych schronisk i płacąc 50 groszy za cukier w drugim. Najwyżej byliśmy na Iwaniackiej przełęczy - coś ponad 1400 mnpm. Założyłem sobie że po 32 km staję, szedłem więc jeszcze kilometr po Chochołowskiej, zanim wsiadłem do busika.
Przełęcz Iwaniacka - 1459

dol. Chochołowska - uradowany po wypiciu herbaty pocukrzonej  za 50 gr :D

Następnego dnia odpoczynek - cały wysiłek ograniczyłem do pójścia na saunę :)
Te 32 km zmogły mnie na tyle, że nie mogłem się pozbierać do końca obozu. W poniedziałek z Michałem zrobiłem tylko ósemkę, i choć kończyliśmy ją żywo, to nie czułem się komfortowo, bo po 2 km serce albo coś w okolicach zaczęlo mnie boleć dość mocno.

Na ostatnim treningu obozu zostałem już sam, co było dość zamulające. Udało mi się zabrać na skromną 13 kilometrową wycieczkę, zaliczając przy okazji nowy dobieg do Cyrhli (znudzony byłem już ciągłym dobieganiem asfaltem)




Cały obóz był bardzo przyjemny, w super towarzystwie, miłej atmosferze, dobrych warunkach mieszkaniowych. Przygłodziłem się też troszkę, dzięki czemu jestem troszkę lżejszy, co w naszym sporcie jest bezcenne!

Jestem też już po starcie w drugim etapie Warszawa Nocą, ale o tym w następnym poście. Powiem tylko, że dalej tak być nie może. Albo sie startuje i wygrywa, albo lepiej nie startować. 9 miejsce to duża porażka. Technicznie słaby, fizycznie słaby. Liczę że to jeszcze obóz wychodzi, ale i tak jak nie popracuje nad techniką, to z Akademickimi Mistrzostwami Świata nic nie wyjdzie. Trzeba tyrać!

piątek, 2 grudnia 2011

Wtorek - Wrocław, Środa - Górk i, Piątek - Zakopane :)

Dużo się dzieje w tym tygodniu, nawet nie miałem czasu żadnych mapek ani zdjęć zamieścić. Szczegóły myślę że dopiero po wyjeździe sie pojawią, teraz krótkie streszczenie :)
Wtorek - po niedzielnej decyzji podczas imprezy, szybki wypad na Wrocław Night O-Fight ze Słowackim Łącznikiem. Wyjazd bardzo fajny, w 20 godzin obróciliśmy. Sam bieg w miarę spoko, ale około 20 sekund straciłem na przepychankach na pierwszym punkcie. W efekcie 7 miejsce na 52 startujących na trasie A. Udało się wygrać swój wariant trasy (było ich 8). Mapka prościutka, choć uroku dodawała pora oraz duża ilość ludzi startujących z masówki na bardzo małym terenie parku Andersa:
Dzień później super fajna wycieczka biegowa z Krzyśkiem po dalekim końcu Kampinosu, z Górek pod Famułki i z powrotem. Dzięki Krzysiu za miłą gościnę w Kazuniu!
A od dziś Zakopane :) Będzie ostre tyranie! Już po pierwszym treningu, troche styrany jestem :)

niedziela, 27 listopada 2011

Treningi ruszyły pełną parą

Niestety rozpoczęcie okresu przygotowawczego musiałem odwlec z powodu Gezna i związanej z tym występem drobną kontuzją kostki oraz ogólnym wyczerpaniem. Pierwszy tydzień po Geznie bardzo lajtowy, ale na szczęście pierwszy trening udało mi się zrobić już we wtorek, czyli 3 dni po felernym etapie Gezna na którym skręciłem kostkę. Dyszka z Wojtkiem po obrzeżach Kampinosu dobrze mi zrobiła.

W sobotę mapka na Skierdach, całkiem czysto ale niepewnie z uwagi na kostkę. Nie ryzykowałem, założyłem stabilizator, co z jednej strony dawało pewność, ale z drugiej poobcierałem sobie przez niego stopę.

Tego samego dnia jeszcze pobiegłem sobie siódemkę rozbiegania z Krzyśkiem, choć wcześniej tego nie planowałem. Nie żałuję, bo nic mi się nie stało a na dodatek biegałem po całkowicie nowym dla mnie terenie:

Dzień później - rowerowa jazda na orientację. Tym razem Wesoła, nowy dla mnie teren, jechałem czystko i myślę że była szansa na wygraną. Niestety na początku drugiej części trasy złapałem gumę i możliwość ukończenia poszła się ... Denerwuje mnie to bo były to drugie zawody rowerowe z rzędu, na których miałem problemy ze sprzętem.

We wtorek zrobiłem sobie fajną wycieczkę po niebieganych jeszcze przeze mnie ścieżkach w Puszczy:

W środę biegałem pierwszy etap WARSZAWA NOCĄ, na Ursynowie. Teren zawodów choć mały, to bardzo ciekawy i sporo możliwości wariantowych. Biegłem bez szaleństwa, ale w miarę dobrze, choć zdarzało mi się stawać by doczytać mapę. Tak bezstresowo sobie pobiegłem, że aż zapomniałem jednego punktu podbić - ostatniego :D może i lepiej że był nkl, bo z czasem jaki sobie złapałem, niewszedłbym nawet w pierwsza 10.
W czwartek biegałem bardzo fajną wieczorną 13 z Michałem i Wojtkiem, oczywiście po Kampinosie:

a w piątek pokręciłem się troszkę po Lasku Bielańskim, biegając B2:



Niedługo podkręcamy trochę mocniej - obóz w Zakopanem!!!!!!! :)

poniedziałek, 14 listopada 2011

Górskie Ekstremalne Zawody na Orientację - GEZnO 2011

GEZnO - coś dla orientalistów oraz dla napieraczy. W tym roku udało mi się wystartować dzięki czemu przeżyłem fajną przygodę. Startowałem wraz z moim partnerem Krzyśkiem w kategorii MM, najdłuższej i najtrudniejszej. Zajechaliśmy w piątek wieczorem, trasa minęła bardzo szybko i przyjemnie. Po zjedzeniu upragnionej przez całą podróż pizzy, zameldowaliśmy się w biurze zawodów o godzinie 21.
W sobotę wstaliśmy o 6 rano, by o 8 ruszyć na trasę. W założeniach, trasa miała wynieść 31,2 km. Ile wyszło - wkrótce przekonaliśmy się na własnej skórze, a właściwie nogach. Z uwagi na scorelauf, musieliśmy wcześniej zastanowić się jak zaplanować trasę. Myślę że nie wyszło najkrócej z możliwych, ale wybór był w miarę rozsądny. Zaczęłiśmy od 33, dość daleko położonego punktu, ale obraliśmy ten punkt z kilku powodów:

- na początek mieliśmy bieg po względnie płaskim terenie (nie dostaliśmy od razu w łeb wspinając się w górę)
- punkt technicznie był bardzo łatwy, co pozwoliło wczytać się w mapę i jej specyfikę
- chcieliśmy zaliczyć najdalsze punkty na początku (stąd kolejno zaliczaliśmy 33-34-35), których niezaliczenie skutkowało również największymi karami (90' i 120')
- chciałem bardzo biec sam, żeby nie sugerować się innymi i udało się to nam, ponieważ wszyscy polecieli na początku albo na 32 albo na 43
ze Słowackim Łącznikiem i
Wściekłym Bluźniercą
na starcie :)
Po gładkim i bezproblemowym zaliczeniu 33, długo myślałem nad wariantem na 34, ale w końcu wybraliśmy względnie optymalny, choć nie najłatwiejszy technicznie. Na szczęście, w przeciwieństwie do Słowackiego Łącznika i Wściekłego Bluźniercy reprezentujących KS OK! Sport, którzy polegli na tym punkcie, zauważyliśmy pas graniczny, wzdłuż którego kontynuowaliśmy nawigację. Przy samym punkcie chwilka zawahania, ale nie był on zbyt trudny, dzięki duuużej polanie i lokalizacji na samym szczycie. Na 35 czysto i tak jak chcieliśmy. Tutaj też były robione fotki, niestety na razie nie znalazłem ich w necie. W Kacwinie zrobiliśmy minimalny błąd, za późno skręcając w lewo, który jednak kosztował nas nie więcej niż 2 minut co przy takim dystansie jest niczym, choć trzeba się takich rzeczy wystrzegać. 39 i 32 bez problemów, choć Krzysiek zaczął przeżywać trochę kryzys przez co tempo nieco spadło. 40 również czysto, ale wariant potokiem w górę w kierunku 37 był może i najkrótszy, ale niekoniecznie optymalny z uwagi na duże zasyfienie terenu i duże nachylenie. 37 to pierwszy punkt z którym mieliśmy problem, Po odbicie z niebieskiego szlaku, zaczęliśmy czesać las. Niestety, nie widziałem polanek zaznaczonych na mapie na ścieżce prowadzącej obok punktu 37. Wiele osób czesało tam, my na szczęście razem z Panem Jurkiem Parzewskim, który czesał razem z nami, znaleźliśmy ten punkt stosunkowo szybko. Niemniej jednak - to był pierwszy punkt z którym miałem problem.
Na 49 pobiegliśmy niebieskim szlakiem, odbijając się trochę za daleko ze ścieżki. Potem w 49 na 50 podbiliśmy na stromą ściankę (ok 130 m w górę), by znaleźć się na żółtym szlaku. 50 bezproblemowo, choć perforator na samym punkcie był ułamany. 47 to prawdziwa masakra. Za wcześnie zaczesaliśmy na nim, i w końcu po ponad pół godziny czesania wbiliśmy się na samą górę i stamtąd na kompas trafiliśmy. Błąd na 47 = 35 minut. Masakra. Bardzo mnie wyczerpało, zarówno fizycznie jak i psychicznie szukanie tego punktu. Na 51 udaliśmy się bardzo powoli, ale czysto. Potem mieliśmy dylemat, ale za następny punkt wybraliśmy 46, na który trafiliśmy bardzo płynnie. Tutaj niestety wydarzyła się rzecz bardzo nieporządana, która skreśliła nas z niedzielnej rywalizacji.
truchcik - już po urazie
Za punktem 46, w kierunku 45, przebiegając przez jar z potokiem, bardzo mocno skręciłem kostkę, na szczęście prawą, czyli tą beż żelastwa. Ból był bardzo duży, kostka natychmiast opuchnęła. Na mapie widać to miejsce jako ciemną plamkę na przebiegu z 46 na 45. Od razu wsadziłem ją do potoku, co troszkę uśmierzyło ból. Założyłem skarpetkę, buta i stwierdziłem że trzeba kontynuować - głupio byłoby zejść, tym bardziej że biegliśmy dwójkami. Na 45 prawie cały czas szliśmy, myśleliśmy nawet żeby tylko ten zaliczyć i zejść do bazy. Znaleźliśmy go gładko, udając się na 44. Ból kostki troszkę odpuścił, co pozwoliło lekko podbiegać z górki. Byłem jednak totalnie wyczerpany i nie zauważyłem, że 44 szukamy górkę wcześniej. Skapnąłem się po 15' - błąd zdecydowanie z mojej winy, ale dużą rolę grało tutaj wycieńczenie (byliśmy już w końcu po ponad 40 km biegu po górach). Zaczęła się walka o zmieszczenie w limicie, na szczęście 42 i 43 były prościutkie, a dzięki ustąpieniu wielkiego bólu w kostce, udało się zjawić na mecie na 19 minut przed limitem. Zajęliśmy 16 miejsce na 36 zespołów startujących, tracąc do zwycięzców pierwszego etapu - Michała Jędroszkowiaka i Macieja Więcka 2 godziny i 33 minuty (przepaść!). Byłem bardzo szczęśliwy że mimo tej kostki udało się zaliczyć wszystkie punkty w limicie.

Niestety, uraz okazał się na tyle poważny, że rano w niedzielę nie byłem w stanie stanąć na prawej nodze. Decyzja mogła być tylko jedna - o tyle bolesna że rezygnując ze startu pozbawiałem również Krzyśka szansy na start i ukończenie. Wycofaliśmy się. Szkoda wielka, ale zdrowie ważniejsze. Dziś na szczęście z kostką jest już dużo lepiej, opuchlizna schodzi i mogę w miarę normalnie chodzić. Myślę pod koniec tego tygodnia wyjść już na jakiś trening biegowy, ale po równej nawierzchni. Bieganie z mapą w tym tygodniu odpada.
Dziękuję bardzo Krzyśkowi, za pokonanie razem morderczych 47 kilometrów i wyrozumiałość za wycofanie się z 2 etapu, Grześkowi za zaufanie i użyczenie świetnego auta dzięki czemu nasz udział w Geznie był możliwy a podróż bardzo przyjemna oraz mojej Mamie za to że współsponsorowała mi wyjazd, bez czego również wyprawa ta byłaby nierealna.


Z Nissankiem Grześka - najfajniejszym autem jakie prowadziłem w życiu.
Ciekawe czy niedługo to zdjęcie będzie dowodem, że benzyna kiedyś była taka tania,
gdy osiągnie te 10 zł/litr za jakieś pół roku :)

Teraz już koniec szaleństw i czas zabrać się za poważny trening, by przyszły sezon stał pod znakiem samych sukcesów :)

niedziela, 6 listopada 2011

Zwycięstwo na dobry początek


Choć sprawy z rozcięgnem mają się średnio, myślę że najwyższy czas przystapić do treningu. Oczywiście na razie lekkie wprowadzenie, i trochę nie pasuje mi to Gezno, ale w sumie będzie fajna zabawa. Wczoraj pomagałem przy organizacji Pucharu AZS w Biegu na Orientację, na terenach Wojskowej Akademii Technicznej. Mój udział miał się ograniczyć do sędziowania na starcie, ale jak to ze mną bywa, gdy widzę jak ludzie uczestniczą w zawodach, trudno mi się powstrzymać od udziału w nich. Z obawami wystartowałem w końcowych minutach, nie zdejmując nawet grubego ubrania jakie miałem na sobie. Niestety, szybko ugotowałem się w trzech bluzach i spodniach dresowych. Przy biegu czułem stopę cały czas, jeśli chodzi o nawigację to znam ten las doskonale i nie miałem żadnych problemów. Na końcu coś nowego - mikroorientacja, która jednak z kodami na punktach nie przynosiła takiego efektu, jaki powinna. Udało się wygrać kategorię akademicką (startowało w niej 15 studentów). Moją mamę również udało namówić się do udziału w rywalizacji :)


Dziś odważyłem się na pierwszy trening - okłady z lodu, rozciąganie oraz tejping poszedł w ruch. Przyniosło to na tyle rezultaty, że udało mi się przebiec 6 km po Lasku Bielańskim. Potem ponad 15 minut rozciągania i powrót spacerkiem do domu.

Pierwszy trening zaliczony, jeśli się uda zwalczyć dolegliwość rozcięgna, nic nie powinno stanąć mi na przeszkodzie.

czwartek, 3 listopada 2011

MP Long i zakończenie (udanego?) sezonu 2011

Poniżej, po długim opóźnieniu mapka wraz z przebiegami z longa.
Muszę przyznać, bardzo się styrałem i dużo mnie kosztował ten bieg. W efekcie 12 miejsce. W sumie do 8 punktu było nieźle, ale potem na 9 błąd 3 minuty, na 10 też ze 2-3. A potem było fizycznie tylko gorzej i gorzej. Gratulacje dla Łoba który po raz pierwszy od dawna mnie ograł na biegu na orientację, oraz oczywiście dla medalistów!

W minioną sobotę biegałem mistrzostwa Mazowsza w sztafetach. Z uwagi na to że zostałem wystawiony w prestiżowej drugiej sztafecie PUKSu, ciężko mi było zmobilizować się do biegu na maxa i w pełnym zaangażowaniu, jednak szanując wysiłek kolegów z mojej sztafety oczywiście nie odpuściłem. Niemniej, nie jestem zadowolony z biegania w drugiej sztafecie i nie wiem co mieliśmy dzięki temu osiągnąć. Niestety brak skupienia spowodował wiele wiele dużych błędów, co odbiło się na sumarycznym czasie mojej zmiany. Dodatkowo już od początkowych punktów czułem nasilający się ból rozcięgna podeszwowego, które naruszyłem jeszcze przed longiem. Teraz, już własnie od soboty nie biegam i powoli zaczyna mi być z tym ciężko.

Jednak do GEZNA chcę być sprawny i... chudszy.
Podsumowując cały sezon - bardzo mieszane uczucia mam z nim związane. Początek był wręcz fatalny. Po dość obiecującym okresie przygotowawczym, na samym początku okresu startowego - najpoważniejsza kontuzja jaką miałem. Przez kwiecień czułem się jakbym żył z wyrokiem - dożywotnia niemożność biegania. Początkowa operacja wydawała się niemożliwym marzeniem - 12000 zł za sam zabieg - to pozbawiało mnie szans na wyleczenie. Na szczęście trafiłem na wielu bardzo sprzyjających mi ludzi, dzięki którym moje życie wciąż ma smak. To przede wszystkim fizjoterapeuta, Pan Marek Jasiński oraz zespół lekarzy ortopedów ze szpitala im. Grucy w Otwocku, z dr Michałem Szyszka i Jerzym Białeckim na czele, którym jestem niezmiernie i dozgonnie wdzięczny. Teraz żyję sobie ze swoim 5 centymetrowym tytanowym przyjacielem i zawdzięczam mu na prawdę wiele :)
Sezon z punktu widzenia wyników - totalna porażka. Choć w bieganiu udało się zrobić życiówkę w półmaratonie w Augustowie. Ale z punktu widzenia doświadczeń i przygód - sezon na prawdę świetny. Wyjazd do Francji (oj tam to aż za dużo przygód było), który był dla mnie dużym wyzwaniem. Czy jemu sprostałem - nie mi oceniać, ale chyba nie porwę się na coś takiego znowu. Poza świetnym wyjazdem i bieganiem w super terenie, było dużo roboty w związku z pełnieniem roli opiekuna grupy, z czego wynikało dużo kłopotów. Udało się też rozpocząć przygodę ze Szwedzkim klubem, którą zdecydowanie będę kontynuował (niestety na razie finanse na to nie pozwalają :()
Przede wszystkim jednak sezon był udany z jednego powodu - dostałem jeszcze jedną szansę w postaci 5 centymetrowej śrubki, którą muszę wykorzystać...

Od listopada (nie wiem dokladnie jeszcze którego, bo chcę do końca wyleczyć rozcięgno) zaczynam radykalny trening...

środa, 19 października 2011

Biegowo - rowerowo

Minione dwa tygodnie przebiegły jak w tytule - trochę na rowerze, trochę w biegu. W ostatnią sobotę startowałem w UNTS CUP, zajmując 4 miejsce w elicie, które nie zaspokoiło moich potrzeb samorealizacji. Podium przegrane tylko o 9 sekund, ale do zwycięzcy Wojtka Dwojaka straty aż 7 minut!

(foto: J. Parfianowicz)
Jeden bład (ok. 1'10") na PK 6 kosztował mnie podium, poza tym biegałem za wolno, ale w miarę czysto. Fajny teren, bagien prawie nie było (choć mapa inaczej to przedstawiała), fajna organizacja zawodów.

Dzień później rowerowa - i wreszcie nowa mapa - Otwock / Pogorzel. Bardzo dobrze jechałem, czysto, poza jednym niepotrzebnym wpakowaniem się w bagno na punkt 5. Niestety na drugiej rundzie rower mi zaczął się rozpadać, między punktem 15 a 20 więcej biegłem z rowerem niż jechałem na nim. Po 20 specjalnie zjechałem do bazy, chciałem zmienić rower i dzięki Piotrkowi dokończyłem trasę, pokonując ostatnie 3 punkty na jego rowerze. Poza przygodami sprzętowymi, myślę że zły wariant na punkt 2, ale za to bardzo dobry na 13 (szosą).

Cofając się jeszcze tydzień wstecz, spędziłem podobnie jak ten ostatni - sobota bieg, niedziela rower. W sobotę przyjemne zawodki w Orle koło Ostrowii, ale niestety zawalone - 2 błędy na 6 i 8 skutecznie odebrały mi radość z biegania w tamtą sobotę.

W niedzielę natomiast startowałem na rowerowych, ale na dobrze znanej mapie Józefów, zajmując dopiero 4 miejsce.
Teraz czas na longa, ostatnie zawody rangi mistrzowskiej tego sezonu. Dzisiejszy trening był katastrofą, nie napawa mnie on w ogóle optymizmem przed mistrzostwami, mimo że miało być tylko spokojne rozbieganie. Czuję się zrujnowany, przypuszczam że dzisiejsza porażka spowodowana jest złą polityką żywieniową, ale tak na prawdę do końca tego nie wiem... Chyba ostatni tydzień przed startem nie jest najlepszym okresem na zrzucanie kg i głodzenie się. Choć bardziej tu chodzi o to, co zjadłem przed treningiem (czekolada), niż to że nic nie jadłem.
Na pewno na longu będę walczył do upadłego!

wtorek, 4 października 2011

Augustów - jest życiówka!!!

Pierwszy wolny weekend od lipca! Oczywiście nie mogłem tego znieść i zacząłem kombinować, co by tutaj porobić. W czwartek chciałem zapisać się na 50 km po Kampinosie, ale średnio przyjemne panie z PTTK odmówiły mi zapisu z powodu braku miejsc. Troszkę się poprzekomarzałem, bo ciągle nie mam okazji wzięcia udziału w tej imprezie, ale nie ma tego złego co by nie wyszło na dobrego :P
Troszkę zły wybrałem się późnym popołudniem na rozbieganie po Kampinosie. Jak zawsze podjechałem autobusem, tym razem 708 do Truskawia, skąd zacząłem bieg nową dla mnie trasą. Szybko zorientowałem się że czuję się świetnie, więc przyspieszałem. Warto dodać, że jakieś 70 % trasy było po piachu lub po górkach lub po tym i po tym jednocześnie.

Końcóweczkę kończyłem po asfalcie w Łomiankach, przebiegając ostatnie kilometry po 3:44/km.Czułem się na prawdę świetnie, choć byłem dość mocno zmęczony. średnie tempo - 4:10, po niełatwym leśnym terenie. "Jest moc" pomyślałem, i zdecydowałem o tym że spróbuję zaatakować życiówkę w niedzielę w półmaratonie.
W piątek spokojniutkie marszobieg na mapce w formie liniówki, razem z Krzyśkiem - bardzo przyjemnie się chodziło i truchtało po lesie, choć czułem trening w nogach z dnia poprzedniego.

W sobotę rano spakowałem się i postanowiłem w drodze do Augustowa zahaczyć o GP Warszawy na Kabatach. Wystartowałem na 5 km, ale po około 1,5 km poczułem że tempo jest dla mnie za szybkie i całkowicie odpuściłem bieg, kończąc z czasem 18:54 na 22 miejscu. Troszkę byłem zawiedzony, ale absolutnie nie napinałem się na ten bieg. Na niedzielny zresztą również.

GP Wwy (foto: maratonczyk.pl)


Do Augostowa zajechaliśmy z Kamilem o 18:30 i od razu udaliśmy się do biura zawodów a stamtąd do pobliskiej szkoły gdzie nocowaliśmy wraz z braćmi Ukraińcami i Białorusinami :)
Zjadłem baaardzo obfitą kolację, na tyle byłem najedzony że rano przed startem nie byłem w stanie nic w siebie wmusić, wypiłem tylko herbatkę.
Wystartowałem razem z Kamilem, z założeniem spokojnego początku. I udało się - to chyba moja pierwsza życiówka, przy biciu której zacząłem tak wolno! Pierwszy km - 3:53. Mówie do Kamila - "jest dobrze!". Drugi 3:56, lekko pod górkę. Kolejne - 3:56, 3:53, 4:00, 3:56, 3:56. Po 7 km, gdy Kamil prowadził na chodniku wzdłuż ulicy, tempo spadło chwilowo na powyżej 4', więc postanowiłem wyjść na prowadzenie, pokonują ósmy kilometr w 3:46. Troszkę się zdziwiłem że tak szybko, ale zdecydowałem nie zwalniać tempa. Dziewiąty w 3:47, dziesiąty 3:50. Jedenasty kilometr zaczynał drugą pętlę i dzięki dopingowi ludzi na rynku pobiegłem go na prawdę szybko - 3:42. Kolejny 3:49. Miałem wtedy duże wątpliwości czy nie spuchnę. Kolejne kilometry: 3:56, 3:48, 3:48. Po raz n-ty pobiłem po drodze oficjalną życiówkę z 2007 roku na 15 km, która wynosi 61:42 (tutaj równe 58 minut). 16 kilometr pokonany w 3:53, 17sty w 3:51, 18sty w 3:58. Było już bardzo ciężko, nogi czuły moją ciągle niedającą się zbić nadwagę, ale wiedziałem że jestem blisko założonego celu. 18sty kilometr - 3:58, zacząłem kalkulacje, czy jeśli przebiegnę ostatnie 3 km po 4:30 to zrobie PB - okazywało się że nie. 19sty lekko przyspieszyłem - 3:46, 20sty - 3:49. 21wszy kilometr już na prawdę na ostatnich nogach zrobiłem w 3:35. I wreszcie finisz!! I upragniona życiówka!!! 1:21:07. Wiem, wynik to żaden, ale po majowej operacji marzyłem żeby jeszcze pobić jakąkolwiek życiówkę w swojej pseudokarierze, ale nie sądziłem że spełni to się jeszcze w tym roku!!! Średnie tempo wyszło mi 3:51/km, co nie omieszkałem uświęcić kąpielą w fontannie, w której zaliczyłem glebę, i troszkę się poturbowałem (choć nie tak jak Kamil :D). Trasa była dość ciężka - liczne choć dość łagodne (oprócz jednego) podbiegi, do tego spory odcinek po kostce. Półmaraton był bardzo mocno obsadzony przez wschodnich biegaczy, którzy zajęli wszystkie 11 czołowych miejsc biegu, nie dając szans najlepszym Polakom. Ja zająłem 23 miejsce, choć z Polaków byłem ósmy :)

Co do dzisiejszego startu (1000m), wykluczałem go właściwie od razu po półmaratonie. Ale gdy zobaczyłem rozświetloną jupiterami bieżnię, nie potrafiłem się oprzeć i czułem że wystartuję, mimo bardzo obolałych nóg po półmaratonie. Założyłem sobie cel - złamanie 3 minut. Niestety, nie wyszło, choć początek był mocny (kto był, ten widział ;)). Jednak czas 3:02 wcale nie sprawił mi zawodu!
Teraz kolejne weekendy z moją ukochaną orientacją sportową - w najbliższy, w sobotę biegam w Orle, a dzień później zawody rowerowe w Józefowie. Ale docelową imprezą w tym roku jest long - chciałbym tam dobrze pobiec.


Wielkie gratulacje dla Piotrka Łobodzińskiego, który w minioną sobotę wygrał kolejne zawody Pucharu Świata! Gratuluję też świetnego dzisiejszego biegu na 1000m Wojtkowi Dudkowi (2:45)!!! Łobo też pięknie pobiegł na mityngu 1500m w czasie 4:10!

wtorek, 27 września 2011

Mistrzostwa Polski w BnO - nocny i klasyk




Mistrzostwa Polski - to brzmi dumnie. To dopiero moje drugie (po zeszłorocznym longu) mistrzostwa Polski w życiu w jakimkolwiek sporcie. Tym razem jednak nie napinałem się tak, bo wiedziałem że szans na wysokie miejsce, z uwagi na ciężkie doświadczenia tego sezonu nie ma. Najważniejsze było, że mistrzostwa były na prawdę mistrzostwami - na starcie stawiła się praktycznie cała czołówka Polskiej elity. Bardzo mnie to cieszyło i marzy mi się, żeby podobnie obsadzony był long za miesiąc, choć raczej nie ma na to szans. Tak czy inaczej - namawiałbym wszystkich do startu w ostatniej imprezie mistrzowskiej tego sezonu!
W piątek przyjechaliśmy do Podzamcza w naszym stylu, tzn dokładnie w zerowej minucie startowej :) Na szczęście po ponownym losowaniu przypadła mi 41 minuta. W innym razie na starcie bym miał 10 minut w plecy.

Teren mistrzostw Polski w nocnym był jak dla mnie mega trudny, szczególnie w nocy. W moim odczuciu, nie było wcale łatwiej niż w Szwecji. Mnóstwo krzaków, polanki porośnięte wysoką trawą i choinkami, górki i kilka skałek. Do 11 PK nawet nie biegło mi się tragicznie, ale potem było coraz gorzej. Największe problemy miałem z ponownym nabieganiem na punkt węzłowy (12 i 16). Tylko na tych dwóch straciłem grubo ponad 10 minut. Na końcowych punktach wysiadła mi lampa, ale nie były one już takie trudne jak wcześniejsze. I tak z ledwo żarzącą się żarówką przekroczyłem metę z czasem 115 minut i 9 sekund zajmując przedostatnie 19 miejsce (nie ukończyło 5 osób). Byłem zadowolony że ukończyłem tą trasę.
Z ciekawszych przeżyć: po drodze miałem w ustach mega pająka ale nie skusiłem się go skosztować, raz też jakiś robak wszedł mi do ucha. W drodze na 6 PK utknąłem w krzakach, i nie mogłem się ruszyć ani do przodu ani do tyłu. Ogólnie dalej kocham biegać w nocy :D
Sobota upłynęła na zamku, biegaliśmy krótki sprincik. Do 3 punktu biegłem w miarę szybko, ale po błędzie zrezygnowałem i resztę trasy przeszedłem lub przetruchtałem, pamiętając o klasyku który mnie czekał kolejnego dnia.
W końcu nadeszła niedziela, miałem 15 minutę i ledwo co zdążyłem na start (dobieg 1900 metrów). Na początku bardzo niepewnie, na 1 pobiegłem przez 15. Fatalny błąd na 4 - gdyby nie to, byłbym z biegu bardzo zadowolony. Długo myślałem o wariancie na 11 i myślę, że wybrałem trafnie (7 międzyczas). Trudno porównywać wszystkie międzyczasy, bo były na trasie 2 motylki, ale dwa (na punkt 30 i 31) wygrałem, choć jeden z nich wygrałem ze wszystkimi, a drugi tylko z połową zawodników. Zakończyłem na 17 miejscu, tracąc ponad pół godziny do zwycięzcy - Wojtka Kowalskiego. Po raz pierwszy po kontuzji czułem się biegowo całkiem nieźle, wytrzymując cały dystans w przyzwoitym tempie. Szkoda tylko tego mega błędu na czwórkę. Mogłem od razu odbijać się od polanki a nie kombinować...

Teraz chwila odpoczynku i chciałbym troszkę się przygotować kondycyjnie do longa. Liczę na udany bieg za 4 tygodnie :)

poniedziałek, 19 września 2011

KMP - bezsilność...

Kolejny weekend i kolejne zawody - tym razem wyższe rangą, Klubowe Mistrzostwa Polski - 2 runda. Nie ukrywam, że wiązałem nadzieje z tymi zawodami, licząc na osiągnięcie upragnionej pierwszej klasy sportowej i zdobycie jak największej ilości punktów dla klubu.
Miejscem zmagań był Złocieniec, miasto położone daleko od Warszawy, stąd bardzo wczesny wyjazd ze stolicy. W piątkowe popołudnie biegaliśmy sprint po Budowie (nie, żurawi i rozkopów nie było). Na 2 punkt popełniłem fatalny błąd na ok 40 sekund, dobiegając do 3 zamiast 2. To mnie strasznie rozbiło, ale postanowiłem się nie poddać i walczyłem dalej. 3,4,5 bezbłędnie. 6 kolejny błąd, tym razem troszkę mniejszy - pomyliłem się i skręciłem podwórko wcześniej. Efekt - 10 sekund błędu! po punkcie 6, wszystkie kolejne pobiegłem bezbłędnie. Co z tego, skoro prawie na każdym dostawałem w plecy kilka sekund. W końcowym wyniku, zająłem 13 miejsce, tracąc 1'57" do zwycięzcy Wojciecha Dwojaka. Nawet gdybym nie zrobił żadnego błędu, straciłbym ponad minutę. Na prawdę, bardzo mnie to żenuje iż mimo bezbłędnego biegu stać by mnie było maksimum na 9 miejsce :(

Następny dzień - middle. W mocno pagórkowatym lesie widziałem właściwie wszystko co było na mapie. Nie da się ukryć - wakacyjne wyjazdy dały mi bardzo dużo. Na 2 tylko błąd, bo źle odbiegłem, ale zorientowałem się w miarę szybko. Poza tym, do 9 czysto. Na 10 fatalny błąd, choć przyznam że trochę mi się nie zgadzała przecinka na mapie, która była moim zdaniem jakoś inaczej w terenie. Tak czy siak - moja wina, bo powinienem patrzeć na rzeźbę a nie na drogi. 11,12 czysto, na 13 już biegowo umierałem i przez to, już przy punkcie się trochę zamotałem, choć w terenie wyraźnie widziałem jeszcze jedną muldę której na mapie nie ma... W drodze na 14 doszedł mnie Hewi, który gonił mnie na 6 minut!!! To już mnie załamało, bo miałem świadomość że zrobiłem tylko jeden błąd i wiedziałem że po porsztu ślimaczę tempo. Wyrwałem za nim do 14, a na 15 pobiegłem po swojemu na pełnej prędkości i podbiłem ją również z nim razem. Na 16 niestety muszę to przyznać - przestałem kontrolować mapę i pobiegłem za Maćkiem, ale było mi z tym na tyle źle że na 17 postanowiłem specjalnie pobiec inaczej niż on. Efektem tego było to że się kompletnie zamotałem i zanim się zorientowałem gdzie jestem, Hewi był już na dobiegu do mety. Dalej do mety pociągnąłem bardzo mocno, kończąc na ostatnich nogach. Po biegu długo dochodziłem do siebie, nie potrafiłem ustabilizować oddechu i byłem totalnie wyjechany. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek był tak zmęczony po BnO! Tutaj miejsce podobne do tego z dnia poprzedniego - 14, ze stratą 11 minut do Wojtka Kowalskiego. Na prawdę, dosłownie słaniałem się na nogach po biegu. Na szczęście, 2 piwka i karkówka skutecznie postawiły mnie na nogi :))

Trzeci dzień KMP to sztafeta pokoleń. Biegłem na ostatniej, najdłuższej 7 zmianie, i czułem już trudy 2 dni zmagań. 2 lekko przebiegłem, ale prawdziwy dramat był na węzłowym, czyli 6. Dołek na środku wielkiego nosa. Czesałem tam baaaardzo długo, w końcu zauważyłem jak ktoś do niego biegnie, więc się podłączyłem. 3' w plecy! PK 7 lekko mnie zniosło w prawo, 8 dobrze, 9 błąd - przebiegłem i się cofałem. 10 i 11 dobrze, ale na odbiegu na 12 niepotrzebnie wpakowałem się w bagno, z którego bardzo ciężko było się wygramolić. 12,13,14 dobrze. 15 zabombiłem, ale nie zgadzały mi się kolory na mapie. 16 OK, 17 troszkę byłem zamotany przy dobiegu do punktu. Dalej już czysto, choć na 20 też za długo wchodziłem, bo szukałem go za wcześnie. Nasza sztafeta zajęła ogólnie 10 miejsce. Stać nas było na pewno na 5. Nie będę oceniał pozostałych członków sztafety, ale wiem że ja mogłem pobiec te 4-5 minut szybciej.

Całe KMP pokazały mi jedną rzecz - jest inaczej niż myślałem. W BnO, poza nawigacją, która u mnie z biegu na bieg jest coraz lepsza i precyzyjniejsza, liczy się jeszcze para w nogach. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, i smutne to trochę, bo zaczyna mi to przypominać bieganie. Tam też, przed biegiem już wiadomo kto będzie w pierwszej trójce, kto 10, a kto na końcu. Czuję totalną bezsilność. Wiem, że nie trenowałem przez 4 miesiące, jestem po operacji stopy i sam fakt że już biegam jest dużym sukcesem. Ale nie potrafię zadawalać się miejscami w drugiej dziesiątce. Jestem niecierpliwy i chciałbym wygrywać już teraz, a wiem że jest to niemożliwe. Patrząc na listę startową MP - uważam że miejsce w pierwszej 20 będzie już sukcesem na chwilę obecną. Nie można się łudzić. Wiem że sukces jest możliwy, ale znów będę musiał całą zimę przeczekać, a właściwie mocno przetrenować, w nadziei że w końcu doczekam się swojego sezonu... i uniknę kontuzji :)

Dziś jeszcze, przygotowując się do MP w klasyku, podjechałem do Chotomowa na mapkę Przystanek 3, by pobiegać na skali 1:15000. Udało się nawet wyciągnąc kolegę na wspólne bieganie. Zaliczyłem tylko 11 PK, bo dalej musielibyśmy zaliczać bagienka, a nie wziąłem butów na zmianę (biegaliśmy część trasy M16 z OOM 2011).

Już za 4 dni pierwsze w mojej karierze orientalisty MP w nocnym BnO. Uwielbiam biegać w nocy, ale nie liczę na cuda. Jak pisałem - realne miejsce - to 20.

Ale jeszcze będę mocny... xD